top of page

Joanna Olczak-Ronikier, fragment wspomnień "Wtedy"

​

“[...]

We wrzeÅ›niu, po powrocie z wakacji, zostaÅ‚am zapisana do szkoÅ‚y i utonęłam w nowej przygodzie. Zeszyty, oÅ‚ówki, obsadki, stalówki — to dziecko nas zrujnuje — mówiÅ‚a babka, wysupÅ‚ujÄ…c z portmonetki kolejne zÅ‚otówki. Nie awanturowaÅ‚am siÄ™ za bardzo, kiedy za stoÅ‚em siedziaÅ‚ uÅ›miechniÄ™ty pan ze srebrnÄ… bródkÄ…. PrzyjeżdżaÅ‚ wtedy czÄ™sto z PÅ‚awowic, miaÅ‚ już na furmankÄ™, która z paÅ‚acu dowoziÅ‚a go do stacji kolejowej.

ByÅ‚ moim ojcem chrzestnym. SÅ‚owa: „O szyby deszcz dzwoni...” znaÅ‚am od dziecka. CzuÅ‚am wobec niego respekt, traktowaÅ‚ mnie życzliwie, ale nie poÅ›wiÄ™caliÅ›my sobie zbyt wiele uwagi. MieliÅ›my wÅ‚asne sprawy na gÅ‚owie. On próbowaÅ‚ wyrwać siÄ™ z PÅ‚awowic, znaleźć dla żony i dla siebie jakieÅ› lokum, zabrać siÄ™ do pracy. Ja byÅ‚am euforycznie zajÄ™ta moim szkolnym życiem. Nie skoÅ„czyÅ‚am jeszcze jedenastu lat, ale siostry niepokalanki i szkoÅ‚a w Siedlcach daÅ‚y mi solidne wyksztaÅ‚cenie, wiÄ™c zostaÅ‚am przyjÄ™ta do klasy szóstej zamiast do piÄ…tej i aż do matury miaÅ‚am koleżanki starsze ode mnie o co najmniej póÅ‚tora roku, czemu musiaÅ‚am sprostać.

TrafiÅ‚am do sÅ‚ynnej „trzynastki”, jednej z najstarszych szkóÅ‚ w Krakowie. MieÅ›ciÅ‚a siÄ™ blisko Krupniczej, przy zbiegu ulic LoretaÅ„skiej i Pierackiego, później Åšwierczewskiego, teraz Studenckiej, naprzeciwko klasztoru Kapucynów. Budynek powstaÅ‚

w latach 1892—1893 wedle projektu znanego krakowskiego architekta Stefana Å»oÅ‚daniego, jako „miejska szkoÅ‚a szeÅ›cioklasowa imienia Adama Mickiewicza”. Neogotycki gmach wykonano z czerwonej klinkierowej cegÅ‚y. Szczyt elewacji zwieÅ„czono koronkowymi krenelażami na wzór gotyckich zamków obronnych. SzkoÅ‚Ä™ przed wojnÄ… powiÄ™kszono, ale dobudowanej, modernistycznej części w ogóle siÄ™ nie zauważaÅ‚o. Z uczuciem nabożnego szacunku podszytego lÄ™kiem wchodziÅ‚o siÄ™ do Å›rodka przez dÄ™bowe drzwi przypominajÄ…ce bramÄ™ warownÄ….

Do wyobrażeÅ„ o Å›redniowiecznych twierdzach nie pasowaÅ‚a domowa atmosfera: drewniane, wyfroterowane schody, lÅ›niÄ…ce czystoÅ›ciÄ… korytarze, po których tam i z powrotem Å›lizgaÅ‚y siÄ™ obute w kapcie dziewczynki. SzkoÅ‚a zgodnie z ówczesnym obyczajem byÅ‚a żeÅ„ska, ale wbrew opiniom o powÅ›ciÄ…gliwoÅ›ci panienek najwyraźniej brakowaÅ‚o im ruchu. NajlepszÄ… zabawÄ… byÅ‚o wpadanie na siebie z rozpÄ™du. Nauczycielki przemykaÅ‚y siÄ™ pod Å›cianami. Czasem interweniowaÅ‚ tajemniczy pan ter- cjan, postać do tej pory w moim życiu nieznana.

MusiaÅ‚am nauczyć siÄ™ wielu nowych sÅ‚ów. „Tercjan” oznaczaÅ‚ woźnego - najważniejszÄ… osobÄ… w szkole. Rano staÅ‚ pod bramÄ… i wpuszczaÅ‚ do Å›rodka tylko te uczennice, które miaÅ‚y ze sobÄ… worki z kapciami. Zapominalskie czekaÅ‚y na zewnÄ…trz. Za pięć ósma zamykaÅ‚ bramÄ™, wkraczaÅ‚ na schody i dzwoniÅ‚ ogromnym dzwonkiem na drewnianym koÅ‚ku, obwieszczajÄ…c poczÄ…tek lekcji. BiegÅ‚o siÄ™ wtedy z Å‚omotem serca do klasy, by zasiąść karnie przed drewnianymi pulpitami, nim wejdzie nauczycielka. A tercjan bez poÅ›piechu schodziÅ‚ na dóÅ‚, by wpuÅ›cić nieszczęśnice bez kapci. BiorÄ…c w zastaw ich wÅ‚asne buty, wrÄ™czaÅ‚ im ohydne szmaciane papucie pamiÄ™tajÄ…ce jeszcze czasy Habsburgów. WejÅ›cie na bÅ‚yszczÄ…ce posadzki w ulicznym obuwiu uważane byÅ‚o za Å›wiÄ™tokradztwo.

Kiedy nauczycielka pojawiaÅ‚a siÄ™ w drzwiach, podnosiÅ‚yÅ›my siÄ™ z Å‚awek i chórem recytowaÅ‚y: „DzieÅ„ dobry pani”. OdpowiadaÅ‚a: „DzieÅ„ dobry, dziewczynki” i stawaÅ‚a za katedrÄ…. DyżurujÄ…ca koleżanka wnosiÅ‚a ogromny czarny dziennik klasowy, który przed niÄ… rozkÅ‚adaÅ‚a. „Pani” powoli zaczynaÅ‚a sprawdzać listÄ™ obecnoÅ›ci. Wtedy do klasy wÅ›lizgiwaÅ‚y siÄ™ te, które tercjan wpuÅ›ciÅ‚ po dzwonku. StawaÅ‚y pod Å›cianÄ… i czekaÅ‚y, kiedy zostanÄ… wyczytane. DukaÅ‚y swoje wyjaÅ›nienia, ale nic to nie pomagaÅ‚o; każda dostawaÅ‚a uwagÄ™ w dzienniku, a czasem padaÅ‚o groźne polecenie: pokaż „preparatkÄ™”. Preparatka, czyli maÅ‚y zeszycik w kratkÄ™ sÅ‚użyÅ‚ porozumieniu miÄ™dzy szkoÅ‚Ä… a domem. Nauczycielka pisaÅ‚a: „Córka notorycznie siÄ™ spaźnia. ProszÄ™ wyciÄ…gnąć konsekwencje”. Mama odpowiadaÅ‚a: „ObiecujÄ™, że zwrócÄ™ na to uwagÄ™”. Czasem pisaÅ‚a usprawiedliwienie: „Córka nie przygotowaÅ‚a siÄ™ z przyrody, gdyż miaÅ‚a silny ból gÅ‚owy”. A czasem: „Córka dziÅ› przyszÅ‚a bez chaÅ‚atu, bo zostaÅ‚ oddany krawczyni do podÅ‚użenia”.

ChaÅ‚at byÅ‚ kolejnym nowym pojÄ™ciem. MojÄ… babkÄ™ gorszyÅ‚o, że nazwa tradycyjnie zarezerwowana dla okrycia ortodoksyjnych Å»ydów przewÄ™drowaÅ‚a do galicyjskiej szkoÅ‚y. Ale choć nienawidziÅ‚o siÄ™ chaÅ‚atu, nie budziÅ‚ antysemickich skojarzeÅ„. ByÅ‚ to obowiÄ…zkowy granatowy fartuch szkolny, z rÄ™kawami, uszyty z bÅ‚yszczÄ…cej satyny, zapinany z przodu na guziki. Do tego przypinany biaÅ‚y koÅ‚nierzyk. Kiedy chaÅ‚at robiÅ‚ siÄ™ za krótki, zaprzyjaźniona szwaczka doszywaÅ‚a do niego pasek podobnego materiaÅ‚u, by zakrywaÅ‚ „spódnicÄ™”.

„Spódnica” — zamiast spódnica. „Spaźniać” — zamiast spóźniać. „Stopki” — zamiast korki. „Na polu” — zamiast na dworze. „Ubrać” — zamiast wÅ‚ożyć, „prawie” — zamiast akurat, „agar” — zamiast Å‚obuz. CiÄ…gle dźwiÄ™czÄ… mi w uszach te wszystkie krakowskie, zanikajÄ…ce już powiedzenia i zaÅ›piewy: chodźże, weźże, zróbże, dej se rady, a idze, idze bajoku. Moje nowe koleżanki pochodziÅ‚y

z miejskich domów, a mówiÅ‚y jakby z wiejska, co od razu zaczęłam naÅ›ladować, żeby siÄ™ nie wyróżniać, bo w klasie, jak to zwykle bywa, ustaliÅ‚a siÄ™ wyraźna hierarchia spoÅ‚eczno-towarzyska. Nie bolesna, nie upokarzajÄ…ca, ale wyznaczajÄ…ca granice, których siÄ™ nie przekraczaÅ‚o.

W pierwszej Å‚awce siedziaÅ‚y prymuski — przyjacióÅ‚ki: Basia KurzydÅ‚o i Dzidka Bajbor. RywalizowaÅ‚y ze sobÄ…, ale żadna nie zwyciężaÅ‚a; byÅ‚y w każdej dziedzinie równie doskonaÅ‚e. Do dziÅ› nie rozumiem, jak tego dokonywaÅ‚y. Obie Å‚adne, miaÅ‚y zawsze starannie zaplecione warkocze: Basia dwa, Dzidka - jeden. ChaÅ‚aty Å›wieżo odprasowane, koÅ‚nierzyki nieskazitelnie czyste. Zeszyty Å›licznie oprawione, wypeÅ‚nione równiutkimi literkami. Pod każdym wypracowaniem czerwonym atramentem wypisana notka nauczycielki bd i wykrzyknik, jako potwierdzenie najwyższej jakoÅ›ci dzieÅ‚a. Wzywane do odpowiedzi albo do tablicy mówiÅ‚y krótko, zwięźle, na temat. DostawaÅ‚y kolejnÄ… „jedynkÄ™” z plusem. (W Krakowie, w przeciwieÅ„stwie do Warszawy, „jedynka” byÅ‚a stopniem najlepszym).

PatrzyÅ‚am na nie z podziwem, ale bez zazdroÅ›ci. WiedziaÅ‚am, że nigdy ich nie dogoniÄ™. Nie budziÅ‚y zresztÄ… zawiÅ›ci, nie miaÅ‚y przewrócone w gÅ‚owie, byÅ‚y koleżeÅ„skie, ale odlegÅ‚e, jak boginie. TrzymaÅ‚am siÄ™ z koleżankami zwyklejszymi, takimi jak Marysia JabÅ‚oÅ„ska czy Ola WiÄ™cÅ‚aw, które podobnie jak ja dostawaÅ‚y czÄ™sto „czwórÄ™”, jeszcze częściej upomnienie w dzienniku, i tak samo truchlaÅ‚y, kiedy do klasy wchodziÅ‚a nasza wychowawczyni, maÅ‚a, zgarbiona, zabijajÄ…ca wzrokiem nauczycielka rachunków, pani MÄ…czyÅ„ska, zwana dla odczynienia uroków „MÄ…ciÄ…”. Jej przeciwieÅ„stwem byÅ‚a ciepÅ‚a, Å‚agodna pani KobyliÅ„ska, nauczycielka Å›piewu. NosiÅ‚a z sobÄ… czarny walizkowy instrument klawiszowy, na którym sama akompaniowaÅ‚a. UczyÅ‚a nas czystego odtwarzania gam, a dla rozrywki Å›piewaÅ‚yÅ›my piosenki ludowe, nie wiadomo dlaczego czeskie i do dziÅ› pamiÄ™tam melodiÄ™

i zagadkowy tekst, zaczynajÄ…cy siÄ™ od sÅ‚ów: „Zahraj mi dudacku na dudy, na dudy...”. Po latach dowiedziaÅ‚am siÄ™, że to jej synem jest sÅ‚ynny bard zwierzyniecki, twórca kapeli Andrusy, Olek „Makino” KobyliÅ„ski.

MogÅ‚abym godzinami opowiadać o „trzynastce” i o tamtych czasach. Ze zdumiewajÄ…cÄ… ostroÅ›ciÄ… zachowaÅ‚am w pamiÄ™ci najdrobniejsze, najbardziej bÅ‚ahe fakty, wydarzenia, kolory, zapachy, smaki. NieustajÄ…cy obiekt pożądania, sklepik ze sÅ‚odyczami, który na przerwach prowadziÅ‚a pani tercjanowa. Ogromne jaskrawoczerwone, żóÅ‚te, zielone landrynki, waflowe misie nadziewane biaÅ‚Ä…, sÅ‚odkÄ… masÄ…, iryski, toffi, krówki Å›mietankowe z mleka w proszku i sacharyny, sprzedawane na sztuki. Cierpki zapach atramentu w szklanych kaÅ‚amarzach, które wÅ‚ożone byÅ‚y do otworów wyciÄ™tych w pulpicie. Kiedy na dnie kaÅ‚amarzy zostawaÅ‚y już tylko muchy, dyżurna uzupeÅ‚niaÅ‚a braki, lejÄ…c ostrożnie granatowÄ… ciecz z ogromnej butli.

Drewniany piórnik z zasuwanym wieczkiem, kolorowe papiery do okÅ‚adania zeszytów, naklejki, arkusze bibuÅ‚y żyÅ‚kowane delikatnÄ… niebieskÄ… i różowÄ… nitkÄ…, temperówki, czyli po krakowsku zastrugaczki, obsadki do stalówek, taÅ„sze, droższe i te najdroższe, ze wzorkiem „pawie oczko”, który mieniÅ‚ siÄ™ w oczach, aż do zawrotu gÅ‚owy. Dlaczego takie szczegóÅ‚y zepchnęły w cieÅ„ poetÄ™, który powinien być w tej opowieÅ›ci najważniejszy? Owszem. WidzÄ™ go. Ale jakby na dalszym planie. Siedzi przy jednym koÅ„cu dÅ‚ugiego stoÅ‚u obok babki, która króluje u szczytu. PrzeglÄ…dajÄ… uważnie jakieÅ› maszynopisy. Czasem spierajÄ… siÄ™ o coÅ›. Babka mówi tubalnym gÅ‚osem. On Å›ciszonym. Jakby siÄ™ wstydziÅ‚, że przeszkadza.

Bo przy drugim koÅ„cu stoÅ‚u wÅ›ród stalówek, obsadek, kolorowych oÅ‚ówków, gumek, temperówek, arkuszy z wycinankami panoszÄ™ siÄ™ ja. Matka starannie oprawia w granatowy papier mój nowy zeszyt do przyrody, na naklejce wypisuje okrÄ…gÅ‚ym kaligraficznym pismem: imiÄ™ i nazwisko, przedmiot, numer klasy. Nikt tego nie umiaÅ‚ robić tak piÄ™knie jak ona.

Ale szanuj ten kajet - prosi. - Bo nowego prędko nie dostaniesz. Wiesz, jaka jest nasza sytuacja. I uzupełniaj lekcje na bieżąco. Żebyś nie miała zaległości. I nie wyrywaj kartek, błagam. Papier jest na wagę złota.

Haniu! InterpunkcjÄ… musisz zająć siÄ™ ty. Bo ja nie znam tych waszych nowych zasad — woÅ‚a babka. Tymczasem pan Leopold zbiera siÄ™ już do wyjÅ›cia. Przeprasza, ale ma przed sobÄ… dÅ‚ugÄ… drogÄ™ powrotnÄ….

Niewiele z tych wizyt pamiÄ™tam. A przecież wÅ‚aÅ›nie wtedy Staff przygotowywaÅ‚ do druku swój pierwszy powojenny tom wierszy Martwa pogoda, który miaÅ‚ wyjść w odradzajÄ…cym siÄ™ wydawnictwie Mortkowicza. ZachowaÅ‚o siÄ™ nawet potwierdzenie zaliczki, którÄ… otrzymaÅ‚ od babki, i maszynopisy, nad którymi Å›lÄ™czeli podczas korekty. Wstyd mi, że byÅ‚am Å›wiadkiem tak ważnych dla kultury zdarzeÅ„ i nie doceniaÅ‚am ich wagi. DziÅ›, po latach, próbujÄ™ odkupić moje winy, rekonstruujÄ…c historiÄ™ powojennych losów poety. Szczególnie ważne wydajÄ… mi siÄ™ te cztery lata, które spÄ™dziÅ‚ w PÅ‚awowicach, a później w Krakowie, bo intensywnie splotÅ‚y siÄ™ z historiÄ… mojej rodziny. Choć znajomość, wspóÅ‚praca, przyjaźń zaczęły siÄ™ wiele lat wczeÅ›niej.

[...]”

Joanna Olczak Ronikier, fragment książki "Wtedy. O powojennym Krakowie". Wydawnictwo Znak.

bottom of page